Od początku nie byliśmy pewni czy się uda. Czas na przesiadki był krótki, a przecież w Irlandii nikomu się nigdzie nie śpieszy…
Dotarliśmy do Monaghan, już w samej republice… Zastaliśmy tam bar i kasę w jednym. Nie ma to jak znakomite wykorzystanie pracownika. Panie sprzedawały kawę i bilety, sprzątały, udzielały informacji… Troszkę ciężko się było dogadać bo oni wymawiają nazwy miejscowości po swojemu. Nastąpiła mała konsternacja, gdy Pani nam oznajmiła, że mamy wsiąść do autobusu :idź sobie”. Jakoś w końcu się udało dogadać, a „idź sobie” okazało się być miastem Galway ;)
Okazało się, że planowany przez nas bilet open pass na 7 dni jazdy wszystkimi autobusami nie opłaca się nam i lepiej kupować pojedyncze bilety.
W Monaghan było już pierwsze opóźnienie i to spore. Nadzieję na dotarcie do celu wieczorem straciliśmy zupełnie gdy się okazało, że po drodze mamy się jeszcze raz przesiąść – mała zmiana planów. My w panice, Irlandczycy uśmiechnięci i nie widzący problemu. Przesiadka odbyła się bez przeszkód, kierowca był bardzo miły i wskazał nam nasz nowy autobus. Mieliśmy dojechać nim do Athlone. Niestety, „jechać” to zbyt wielkie słowo. My się toczyliśmy… Toczyliśmy się wolniutko po pustych drogach i mogliśmy w spokoju podziwiać krajobrazy środkowej Irlandii… Oczywiście spokojni nie byliśmy bo w Athlone nie bardzo mieliśmy gdzie spać a przy okazji myśleliśmy sobie, że stracimy masę czasu…
Bardzo się zdziwiliśmy gdy się okazało, że zdążyliśmy na autobus Athlone do Limerick. Tak samo było z kolejnym autobusem – już do Killarney.
Nie wiemy do tej pory czy oni zawsze czekają na autobus gdy ktoś ma wykupiony bilet na konkretną trase (ale przy taki założeniu to nic by nie jeździło o czasie) czy po prostu mieliśmy masę szczęścia… W każdym razie wysiedliśmy w Killarney sporo później niż mieliśmy i udaliśmy się w kierunku Sugan Hotel. Dzień wcześniej dzwoniłam tam poinformować właściciela, że przyjedziemy dość późno…
Sugan to hotel w samiutkim centrum Killarney, kolorowy z zewnątrz, bardzo spokojny w środku. Weszliśmy do długiej sali -jadalnio-czytalnio-gadalni. Nastrojowa lampa, z radia sączyła się muzyka poważna, która bardzo do tego miejsca pasowała, na kanapie rozsiadł się ktoś z książką, jakaś grupka osób jadła kolację, inni siedzieli pochyleni nad mapami. Byliśmy padnięci po 11 godzinach w autobusie i marzyliśmy o prysznicu i śnie w ciepłym łóżku.
Przywitał nas Steve. Przedstawił nam wszystkich, którzy byli w jadalni opowiadając krótko kot jak gdzie i dlaczego (np. że tego i tego właśnie rzuciła dziewczyna i przyjechał tu odpocząć a ta dziewczyna przyjechała z ameryki i tak już podróżuje sobie od x czasu itd. Itd.). Potem wręczył nam biuletyn miejski z mapami, pokazał gdzie możemy pójść, pojechać… Ku naszemu zdziwieniu ale i straaaaaaszniej radości okazało się, wbrew temu, co wyczytaliśmy w Internecie, że wycieczki w różne miejsca są organizowane cały rok.
Poszliśmy spać z planem na spacer po parku narodowym następnego dnia oraz wycieczkę na Ring of Kerry dzień później.