środa, 4 lutego 2009

30 października 2008

Z samego rana mój kuzyn zawiózł nas na dworzec autobusowy. Mieliśmy w planach dotarcie wieczorem autobusami, z 3 przesiadkami, do Killarney na południowo-zachodnim wybrzeżu.

Od początku nie byliśmy pewni czy się uda. Czas na przesiadki był krótki, a przecież w Irlandii nikomu się nigdzie nie śpieszy…

Dotarliśmy do Monaghan, już w samej republice… Zastaliśmy tam bar i kasę w jednym. Nie ma to jak znakomite wykorzystanie pracownika. Panie sprzedawały kawę i bilety, sprzątały, udzielały informacji… Troszkę ciężko się było dogadać bo oni wymawiają nazwy miejscowości po swojemu. Nastąpiła mała konsternacja, gdy Pani nam oznajmiła, że mamy wsiąść do autobusu :idź sobie”. Jakoś w końcu się udało dogadać, a „idź sobie” okazało się być miastem Galway ;)

Okazało się, że planowany przez nas bilet open pass na 7 dni jazdy wszystkimi autobusami nie opłaca się nam i lepiej kupować pojedyncze bilety.

W Monaghan było już pierwsze opóźnienie i to spore. Nadzieję na dotarcie do celu wieczorem straciliśmy zupełnie gdy się okazało, że po drodze mamy się jeszcze raz przesiąść – mała zmiana planów. My w panice, Irlandczycy uśmiechnięci i nie widzący problemu. Przesiadka odbyła się bez przeszkód, kierowca był bardzo miły i wskazał nam nasz nowy autobus. Mieliśmy dojechać nim do Athlone. Niestety, „jechać” to zbyt wielkie słowo. My się toczyliśmy… Toczyliśmy się wolniutko po pustych drogach i mogliśmy w spokoju podziwiać krajobrazy środkowej Irlandii… Oczywiście spokojni nie byliśmy bo w Athlone nie bardzo mieliśmy gdzie spać a przy okazji myśleliśmy sobie, że stracimy masę czasu…

Bardzo się zdziwiliśmy gdy się okazało, że zdążyliśmy na autobus Athlone do Limerick. Tak samo było z kolejnym autobusem – już do Killarney.

Nie wiemy do tej pory czy oni zawsze czekają na autobus gdy ktoś ma wykupiony bilet na konkretną trase (ale przy taki założeniu to nic by nie jeździło o czasie) czy po prostu mieliśmy masę szczęścia… W każdym razie wysiedliśmy w Killarney sporo później niż mieliśmy i udaliśmy się w kierunku Sugan Hotel. Dzień wcześniej dzwoniłam tam poinformować właściciela, że przyjedziemy dość późno…

Sugan to hotel w samiutkim centrum Killarney, kolorowy z zewnątrz, bardzo spokojny w środku. Weszliśmy do długiej sali -jadalnio-czytalnio-gadalni. Nastrojowa lampa, z radia sączyła się muzyka poważna, która bardzo do tego miejsca pasowała, na kanapie rozsiadł się ktoś z książką, jakaś grupka osób jadła kolację, inni siedzieli pochyleni nad mapami. Byliśmy padnięci po 11 godzinach w autobusie i marzyliśmy o prysznicu i śnie w ciepłym łóżku.

Przywitał nas Steve. Przedstawił nam wszystkich, którzy byli w jadalni opowiadając krótko kot jak gdzie i dlaczego (np. że tego i tego właśnie rzuciła dziewczyna i przyjechał tu odpocząć a ta dziewczyna przyjechała z ameryki i tak już podróżuje sobie od x czasu itd. Itd.). Potem wręczył nam biuletyn miejski z mapami, pokazał gdzie możemy pójść, pojechać… Ku naszemu zdziwieniu ale i straaaaaaszniej radości okazało się, wbrew temu, co wyczytaliśmy w Internecie, że wycieczki w różne miejsca są organizowane cały rok.

Poszliśmy spać z planem na spacer po parku narodowym następnego dnia oraz wycieczkę na Ring of Kerry dzień później.

29 października 2008

Nasza trzecia rocznica ślubu… Mieliśmy jechać do Armagh na krótką wycieczkę ale od rana przywitał nas śnieg!

Pojechaliśmy na zakupy do Tesco. Gdy wyszliśmy miasto już było sparaliżowane… Dla nas - śnieg jak śnieg. Nic wielkiego. Dla tubylców-tragedia. Miasteczko leży na bardzo pofałdowanym terenie, ludzie jeżdżą cały rok na letnich oponach i zupełnie nie są przyzwyczajeni do takiej pogody… Ślizgali się, zderzali, zostawiali samochody byle gdzie i szli pieszo… Nam droga do domu zajęła chyba z godzinę. Mój kuzyn starał się ominąć ulice, gdzie musielibyśmy wjechać pod górkę lub tez zjechać co wykluczało prawie każda drogę. W końcu dotarliśmy do domu, rozsiedliśmy się przy kominku z książkami… Leniwe popołudnie…

Wieczorkiem pojechaliśmy znów na zakupy, zrobiliśmy dobrą kolację z okazji naszej rocznicy.

To był najmniej udany dzień na tym wyjeździe ale cóż – cały wyjazd był wyjazdem rocznicowym przecież

niedziela, 16 listopada 2008

28 października 2008


Po śniadaniu, razem z moim kuzynem i jego dziewczyną pojechaliśmy w stronę Belfastu.
Najpierw pojechaliśmy do Hollywood – miejscowości pod Belfastem, gdzie mieści się Ulster Folk and Transport Museum (http://www.uftm.org.uk/).
Większość dnia spędziliśmy w części poświęconej folkowi. Uwielbiamy skanseny, możemy spędzić w takim miejscu cały dzień robiąc zdjęcia, wchodząc do każdej chaty, spacerując i czuć się, jakbyśmy przenieśli się w czasie. Muzeum jest naprawdę bardzo fajne. Można wejść do każdego domku, do każdego pomieszczenia, ogrzać się przy kominkach, palących się w każdym domu, usiąść na krześle, pogłaskać kocisko wylegujące się w cieple ognia, spróbować tradycyjnego chleba pieczonego w jednym z domów… Większość ekspozycji to część miejska, akurat tutaj – najciekawsza. Część poświęcona wsi jest duża, ale mało tam domostw, są rozproszone.























































































































Bawiliśmy się tak dobrze, że w końcu na muzeum transportu została nam tylko godzina. Warto zobaczyć ekspozycję, choć eksponaty niestety, szczególnie rowery i motory, stoją upchane jeden obok drugiego…




























Nie zdążyliśmy już obejrzeć części związanej z lotnictwem. Może innym razem.
Po wyjściu z muzeum pojechaliśmy do Belfastu. Żeby wjechać do centrum trochę błądziliśmy, dobrze zwiedziliśmy obrzeża miasta










W końcu dotarliśmy, odnaleźliśmy jakieś w miarę, jak się nam wydawało, miejsce do parkowania i poszliśmy w stronę Belfast City Hall, skorzystać z The Belfast Wheel – belfaska wersja londyńskiego London Eye., z którego rozpościera się widok na całe miasto. Wsiada się do specjalnych kapsuł, koło robi 4 bardzo wolniutkie obroty. Wybraliśmy sobie chyba najfajniejsza porę na te atrakcję. Było jeszcze na tyle widno, że widzieliśmy całe miasto, lecz zaczęły się już zapalać światła, więc wszystko wyglądało naprawdę niesamowicie:












Dzień zakończyliśmy wizytą w KFC jedząc twistera z frytkami i popijając coca-colą. Na kasie spotkaliśmy polaka i był to oczywiście nie ostatni taki przypadek. Polaków w całej Irlandii jest po prostu pełno. Słychać ich na ulicach, mijaliśmy ich zwiedzając (na północnym wybrzeżu było więcej turystów-polaków niż irlandczyków czy anglików), pracują w marketach, w hotelach… A wszyscy tubylcy dziwili się tylko, że my przyjechaliśmy tam tylko zwiedzać, a nie pracować.

poniedziałek, 10 listopada 2008

27 października 2008



Rano wszyscy domownicy poszli do pracy. Plan był taki: zjeść śniadanie, iść na szybkie zakupy i bardzo szybko uporać się z ugotowaniem obiadu dla wszystkich, a potem iść na dłuuugi spacer po mieście…

Skończyło się na tym, że zanim zjedliśmy śniadanie i odnaleźliśmy w Internecie mapę miasteczka z zaznaczoną ulicą, na której mieszkaliśmy (dobrze, że na domu była tabliczka z adresem bo zapomnieliśmy się kogokolwiek spytać), zrobiło się już dość późno…

W końcu wyszliśmy z domu i poszliśmy w stronę centrum poszukując jakiegoś dużego sklepu.
Dungannon okazało się bardzo ładnym miasteczkiem położonym na wzgórzach, z charakterystycznymi dla całej Irlandii kamiennymi kościołami, osiedlami identycznych lub podobnych, nowych, bardzo zadbanych domków, przed którymi obowiązkowo musi stać dobry samochód i…. PALMA!!! oraz maksymalnie 2-piętrowymi budynkami w centrum, które ciągną się wzdłuż dość wąskich ulic. Architektura samych budynków nie zachwyca, ale wszystkie są ślicznie pomalowane na żywe kolory, a witryny sklepów i punktów usługowych wyglądają jakby czas zatrzymał się 100 lat temu. Jak się potem okazało podobnie wygląda każde irlandzkie miasteczko. Nawet miejscowości zupełnie nie turystyczne są czyste, zadbane i można się zakochać w tych ślicznych sklepowych witrynkach i w wijących się uliczkach…

Odnaleźliśmy w końcu Icelanda (market). Dla zainteresowanych wspomnę, że żywność kosztuje około 2 razy tyle co w Polsce (w dużym uproszczeniu). Część produktów jest w podobnej cenie co u nas, część dużo droższych. W sklepach ciągną się całe półki gotowych obiadów (akurat w Icelandzie, za 1-2 funty, gdzie indziej było trochę drożej, ale wybór jest naprawdę imponujący). Dość drogi jest chleb, wędlina. Jak się potem okazało jednym z najtańszych sklepów jest Tesco, między innymi ze względu na ciągłe promocje, wynoszące bardzo często 50%.

Poszwendaliśmy się jeszcze troszkę po mieście, powchodziliśmy do sklepów. Po powrocie ugotowaliśmy zupę wkurzając się straszliwie na kuchenkę elektryczną. Cały dzień przeleciał nam trochę przez palce, ale postanowiliśmy iść na wieczorny spacer po mieście. To troszkę zdjęć, jakie zrobiliśmy:










jeszcze troszkęzdjęć...

Giant's Causeway
Giant's Causeway

Giant's Causeway


Po deszczu...



Causeway Coast




niedziela, 9 listopada 2008

26 października 2008

Obudziliśmy się około 9:00. Ciocia zrobiła nam obiecane, typowe irlandzkie śniadanie – tosty, jajka sadzone, bekon i kawę. O dziwno bardzo nam smakowało, choć dziwiłam się zawsze jak można cos takiego jeść.

Koło 11:00 wsiedliśmy do samochodu. Ciocia ze znajomym, z którym mieszkają, zabrali nas samochodem na całodniową wycieczkę, która była jednocześnie prezentem na nasza trzecią rocznicę ślubu.

Pojechaliśmy na północ, w stronę Atlantyku…Na początku zatrzymaliśmy się w jakimś niby dość przypadkowym miejscu pomiędzy Giant’s Causeway a miejscowością Ballintoy. Widok był po prostu przepiękny. Mogłabym tam spędzić pół dnia patrząc się na wystające z oceanu klify, skałki, błękit nieba i zieleń trawy…






Po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy w stronę Carrick-a-rede Rope Bridge, koło Ballintoy. Jest to most linowy łączący stały ląd z wysepką Carrick-a-Rede. Na YouTube można zobaczyć sobie filmik z tego miejsca (nie nasz, ale pozwolę sobie podać linka)

Przy silniejszych podmuchach wiatru nawet potężni faceci mieli problem z przejściem mostu.

Polecam zarówno most jak i widoki, jakie się rozpościerają wzdłuż drogi, którą idzie się od budki z biletami do samego mostu.





Gdy wracaliśmy w stronę samochodu zaczął mocno padać deszcz. Pogoda w Irlandii faktycznie potrafi się zmieniać co chwilkę. Rano świeciło przecież piękne słońce, a na niebie nie było chmur. Deszcz przestał jednak padać, gdy jeszcze jechaliśmy samochodem.

Podjechaliśmy pod centrum informacji turystycznej przy Giant’s Causeway. Mieliśmy do wyboru podjechać namiejsce autobusem lub też przejść się pieszo. Wybraliśmy oczywiście to drugie rozwiązanie.

Szliśmy ścieżką nad samym brzegiem oceanu. Znów piękne widoki. Żałowaliśmy tylko, że mamy tak mało czasu. Ciocia z Tomkiem czekali na nas w samochodzie.

Giant’s Causeway to formacja składająca się z około 37 tysięcy ciasno ułożonych heksagonalnych (w przeważającej części) słupów bazaltowych, które uformowały się podczas erupcji wulkanicznej około 60 mln lat temu. Według irlandzkiej legendy Groblę wybudował olbrzym Finn MacCumhaill (Finn McCool), który chciał przejść do Szkocji suchą stopą.





Wracaliśmy górną ścieżką. Udało się nam jeszcze zobaczyć Organy Olbrzyma (potężne słupy przypominające organy). Z góry widok był już trochę gorszy. Dochodząc już do samochodu nie mogłam się powstrzymać i weszłam do stojącej przy ulicy czerwonej, typowo angielskiej budki telefonicznej, żeby Konrad zrobił mi zdjęcie.

Następnie pojechaliśmy do położonych na klifie ruin zamku Dunluce.


Potem skierowaliśmy się do Portrush – uroczej, nadmorskiej miejscowości. Warto wejść na wieżę widokową.
Pojechaliśmy także na pobliską plażę. Wielu osobom bardzo się podoba, że na plażę można wjechać samochodem. Nam to nie do końca przypadło do gustu, ale za to mimo deszczu mogliśmy jeszcze chwilkę pooglądać krajobraz.
W powrotnej drodze chcieliśmy zahaczyć jeszcze o Derry, żeby zobaczyć stare mury obronne, ale Tomek niechcący wybrał inną drogę i w rezultacie ruszyliśmy w stronę Dungannon.

Dzień był naprawdę fantastyczny. Zobaczyliśmy tyle pięknych miejsc… A przecież tyle było jeszcze przed nami…

25 października 2008

Około 22:00 wsiedliśmy po raz pierwszy w życiu na pokład samolotu. Wznosiliśmy się w górę, widzieliśmy oddalające się w ciemności światełka Łodzi… Niesamowite uczucie. Po trzech godzinach wylądowaliśmy w Dublinie. Lot był opóźniony o pół godziny, do tego doszedł jeszcze długi czas oczekiwania na bagaże, więc ciocia z kuzynem troszkę się naczekali… Z Dublina do Dungannon jechaliśmy około 1,5 godziny. W domu mojej cioci i wujka mieliśmy spędzić kolejne 4 dni. Czekał na nas własny pokój i plan wycieczki na kolejny dzień – wybrzeże Causeway ze słynnym Giant’s Causeway.